Przeszłość
★ nieznana data — ◆ 524 r. p.n.e.
Powstał i służył. Powstał, by służyć i przez nienazwany czas było to oczywiste. Czas nie miał znaczenia, nie dotyczył ani jego, ani tych, którym służył. To, co okazało się istotne, było ukryte znacznie głębiej, dotykało samej istoty bycia. Pierwsza dusza, która z człowieka stała się jednym z nich, z ukochanego bożego dziecka wiecznym sługą, ale istniejącym nie od zawsze, stworzonym inaczej. Wyniesionym. Nagle czas zaczął mieć znaczenie, powstała różnica i była zupełnie odmienna od tej, którą znał. Skoro otrzymanie skrzydeł oznaczało stanie się lepszym, logicznym było, że bez nich pozostawało się gorszym. Ta myśl wlała się w serce anioła niczym jad wstrzyknięty do żył.
Dzieci Boga były nieposłuszne. Były uparte, zmienne i rozczarowujące, niewdzięczne. Wydawały się głupie. Nawet wtedy nie był w stanie zapamiętać wszystkich twarzy, ale był niemal pewien, że dobrze pamięta wszystkie pojawiające się na nich grymasy, dezaprobatę, oburzenie. A czasem chwile zawahania w każdym co bardziej wątłym sercu. On się nie wahał. W swym zadufaniu nie chciał służyć gorszym od siebie, a później zapragnął, by to oni służyli jemu, dlatego też został najpodlejszym z nich.
★ 524 r. p.n.e. — ◆ 519 r. p.n.e.
To był dziwny stan. Od zawsze był jednością, teraz jedność zniknęła zastąpiona przez duszę i ciało, dwa różne byty, które tworzyć miały całość. To nie mieściło się w głowie, a z każdym dniem śmierć wydawała się bardziej niepokojąca, jakby groziła utratą części siebie. Zmiany, której już nie mógłby cofnąć, czegoś jeszcze bardziej nowego i nieznanego niż śmiertelne życie. Ale śmierć przerażała i kusiła jednocześnie, kiedy mijający czas, nawet ten drobny, odciskał się piętnem na wątłym ciele, a potrzeby przekraczały możliwości. Nie potrafił się odnaleźć, nie wiedział, co ma robić i dokąd iść, aż w końcu nauczył się prosić. A kiedy już prośby nie działały, nauczył się błagać.
Wszyscy w Pasargadzie dobrze znali zdziwaczałego żebraka imieniem Marot. Zawsze wygadywał niestworzone rzeczy, błogosławił i życzył szczęścia. Mijały dni, tygodnie i miesiące, a te zmieniły się w lata, aż jego losem zainteresował się ktoś ze świątyni Ahury, gdzie na jakiś czas zagrzał miejsca. Rozpalony wdzięcznością dla tych, którzy mu pomogli, chciał im również pomóc. Wskazać drogę. To sprawiło, że jego miejsce w świątyni ochłodziło się nieznośnie. Już mu się nie należało, odkąd zorientowano się, że Marot podważa istnienie pozostałych bogów. Niedługo potem zaczął im wręcz zaprzeczać, a ludzie słuchali zdumieni, śmiali się lub kręcili głowami. Nie znienawidził ich, nie potrafił, nie tych, dzięki którym wciąż żył. Upominał i przestrzegał, aż w końcu upomniał niewłaściwą osobę. Postawiony przed wyborem nie odwołał swoich słów, co sprowadziło go w najciemniejszy kąt pałacowych lochów. Choć czas w ciemności płynie inaczej, to wciąż nie upłynęło go wiele, nim znów nie zobaczył słońca, a później Światłości.
★ 519 r. p.n.e. — ◆ 158 r. n.e.
Powrót był dziwny. Spodziewał się, że wraz ze śmiercią coś utraci, a zamiast tego jakby coś zyskał. W znacznej mierze była to wiedza, zarówno o świecie i ludziach, jak i o samym sobie. O tym, czego od niego się oczekuje, choć i to na przestrzeni lat ulegało zniekształceniu, podobnie jak wspomnienia, coraz mniej przyjemne, coraz bardziej czarno-białe. Widział ludzi dobrych i ludzi złych, grzeczne dzieci oraz takie, które należało upomnieć. Teraz miał do dyspozycji więcej niż słowa, teraz wiedział też, jak działa ludzki świat, niejednokrotnie postawił na nim stopę, by własnoręcznie dotykać zdarzeń. Korygować. Chronić. Wpływ plugastwa wypełzającego z piekieł był nie do przeoczenia, Salwiusz raz za razem stawał pośród ludzi i bronił ich tak przed zakusami, jak i bezpośrednią rządzą śmiertelniczej krwi. Krwi, której nie wolno było przelewać, gdyż została wybrana przez Pana. Ale on rozlewał inną, czarną, smolistą krew pomiotów piekielnych, jeśli tylko zmuszony został do tak radykalnych kroków. Ale przymus ma wiele twarzy, przymus, który staje się przyjemny, zaczyna wpełzać do każdej decyzji, podszywać się pod sumienie, łagodząc jego terkotanie. Z czasem zaś zaakceptowany przymus staje się decyzją. A decyzje samodzielnie podejmowane rodzą chęć ich podejmowania. Chcąc rozlewać krew, nauczył się, czym jest nienawiść.
W niebie nie ma miejsca dla nienawiści.
★ 158 r. — ◆ 171 r.
Ponowne postawienie stopy na ziemi było gorsze od poprzedniego, przepełnione goryczą rozczarowania, którego źródła nie potrafił znaleźć. Może też podświadomie nie chciał, bo oto zrodziło się w nim pragnienie postawienia kroku na owej ziemi, a potem następnego. Pragnienie rozpoczęcia wędrówki jako śmiertelnik, choć była to decyzja tak samo bolesna jak pchnięcie nożem i tak samo desperacka, jak zrobienie tego samodzielnie.
Tych kilka lat spędzonych jako wędrowiec i erudyta było dobrymi latami. Żył z opowieści i najemnictwa, pomimo wahań strzegąc swoich dawnych zasad. Każde zbliżenie się do ich granic było zbyt stresujące, by mógł o tym zapomnieć. Pomógł wielu ludziom na traktach i w przejazdach, to jednak było niewystarczające, jego rola miała być inna, a on po prostu musiał do niej dorosnąć.
Sądził, że wie już wszystko, ale nie znał kolejnego miejsca, w którym przyszło mu żyć. Pomimo szczerych chęci i usilnych prób jego umiejętności walki tylko przysporzyły mu kłopotu, kiedy uznany za obcego i barbarzyńcę, trafił do wojskowego obozu, a później wytworną arenę. Wielkie, kamienne koło otoczone metalowym ostrokołem, klatką jak dla zwierząt. Tym właśnie był, zwierzęciem, które wypuszczono ku uciesze krzyczącego tłumu, by dla zaspokojenia jego żądzy emocji zabił każdą bestię przez sobą albo dał rozszarpać się na kawałki. Miał wrażenie, że wciąż widzi krew zaschniętą w załomach muru.
Kiedy lew zginął z jego ręki, serce Crispina przeszył strach. Był to strach irracjonalny, gdyż zwierzę nie podlegało tym samym prawom, a jednak częściowo też zasadny. Nie był na tyle naiwny, by nie wiedzieć, co będzie w następnej kolejności. W końcu też przyszło mu stanąć do walki z człowiekiem. Lecz nie wolno było przelewać krwi dzieci bożych. Piach areny był ostatnim, co mógł poczuć za tego życia. Zmęczenie i strach przed zbliżającą się ciemnością, niepewną ciemnością, dały ostateczne zrozumienie tego, czego nie mógł wcześniej pojąć. Ogromie krzywdy, jaką czyni śmierć zadana dla śmierci.
★ 171 r. — ◆ 1635 r.
Ponownie stanął u złotych bram jako jeden ze skrzydlatych, lecz nic już nie było takie jak dawniej. Ani na zewnątrz, ani w środku, ani w twarzach innych, ani w jego sercu. Nauczony, by podkulać ogon, robił to pod każdym krzywym spojrzeniem, pod każdą podejrzliwością wycelowaną w jego stronę. Nie dziwił się im, dobrze pamiętał wszystkie minione lata, choć zarazem zdawały się wymieszane w wielkim kotle nieszczęść i błędnych decyzji, gotującym się wciąż na ogniu żalu. Ten żal potrafił wypełniać, przygniatać jak jarzmo narzucone na barki, zdecydowanie zbyt ciężkie na siły jednej istoty, na jego siły. A jednak wciąż żył. Śmierć nie była dla niego, o tym już się przekonał, zapomnienie nie było dla niego. Rezygnacja z życia byłaby zbrodnią, na którą nie tylko by się nie odważył, ale której sam nigdy by nie zapragnął, nawet jeśli każdy dzień był bolesny, a obowiązki Potęgi przypominały o ostatnich wydarzeniach.
Mijały lata, a lata składały się w wieki. Kolejne usta doceniały, kolejne oczy zdawały się zapominać. Tak piękna i przyjemna odskocznia stała się nie tylko nagrodą za starania, a wręcz narkotykiem, powietrzem, które pozwalało toczyć się od jednego wschodu słońca do kolejnego. Jeszcze nie wiedział, że narkotyki lubią stawać się sensem życia. Nie zdawał sobie sprawy jak wiele można poświęcić dla jeszcze tylko jednej, ostatniej dawki. To zawsze jest tylko jedna i ostatnia. Zawsze tylko drobnostka, tylko jeden krok przed szereg, tylko delikatne nagięcie zasad. Lecz chcąc być lepszym, trzeba być lepszym od innych, tak mówiła logika, której po raz kolejny postanowił zaufać. I po raz kolejny był to błąd, bo boski raj stał ponad logiką, zwłaszcza ludzką, która zaszczepiła się przez lata w umyśle anioła.
Nigdy nie powinien stawać do wyścigu szczurów, szczególnie takiego, który nie istnieje, ale stanąwszy, zaczął grać według szczurzych zasad. Nigdy nie powinien był kłamać, oszukiwać i oskarżać. Nigdy nie powinien pragnąć tego, co należało się komuś innemu, lecz został zwiedziony przez własne pragnienia.
★ 1635 r. — ◆ 1638 r.
Każda z tych żądz ustąpiła miejsca pragnieniu śmierci. Wyniszczającemu uczuciu pustki i beznadziei, przekonaniu o tym, że każdy kolejny krok będzie kolejną porażką, niezależnie od kierunku. Był blisko zamienienia pragnień w postanowienie, oddzielony odeń jedynie cienką płachtą strachu i bezradności. Ale nie taka była jego rola. Ogarniętego rozpaczą ciała i duszy Richarda Wagnera znalazł mnich podróżujący wraz z karawaną kupiecką. Przemierzali jedwabny szlak, każdy w swoim własnym celu, zaś mnich zaproponował podzielenie się z nim swoim własnym. Był misjonarzem, a zaoferowane zaufanie i zrozumienie tak bardzo urzekło Richarda, że nie potrafił odmówić, nawet gdyby chciał, nawet kiedy dopadało go zwątpienie, a robiło to wielokrotnie.
Ciężko ocenić wyniki ich pracy, ludność wschodnich wysp była uparta, zamknięta w swoim własnym świecie, którego granic strzegła zaciekle. Ale czasem nie o wyniki chodzi, lecz samą walkę. Dla Richarda była to walka głównie ze sobą, ze zwątpieniem, które tylko się pogłębiło po tragicznej śmierci mnicha. Nie była to śmierć dosłowna, lecz dopadła jego duszę, kiedy złamany przez tsurushi wyrzekł się wszystkiego, co jeszcze kilka miesięcy temu z takim zapałem oferował. Richard jednak wiedział, że nawet nie przeszłoby mu to przez gardło.
★ 1638 r. — ◆ 1940 r.
Przez wieki nie miał pewności, czy jego historia zatacza kręgi, czy tylko wije się krętą ścieżką wśród ciernistych zarośli. Teraz jednak coraz bardziej skłaniał się do drugiego scenariusza, kiedy żal do siebie ustąpił miejsca znacznie czystszemu żalowi względem ludzi, którzy na takich samych ludzi podnosili rękę. Być może był to fatalny przypadek, skoro potrzebował aż tylu żyć, by zrozumieć coś tak prostego jak bezwarunkowa miłość, choć wiedział też, że nigdy nie będzie w stanie pojąć jej w pełni. Jego umysł i serce były tak samo ograniczone jak ludzkie, tak samo słabe i chwiejne, a jednak tak samo wytrwałe, by wciąż próbować na nowo, wciąż szukać. Pragnąć. A ten kolejny powrót do raju był dowodem na to, że nie tylko on tego pragnął. To była nadzieja, jakiej potrzebował, więc schował ją bezpiecznie w sercu na kolejne dziesięciolecia.
Kiedy Pan zniknął, ogarnęła go cisza. Muzyka duszy, delikatna melodia nadziei i celu zniknęły bezpowrotnie, daremnie przywoływane w myślach. Myśli były suche, puste jak w tych latach, kiedy chodził po ziemi w śmiertelnym ciele. A może nawet bardziej, podszyte paskudną świadomością faktu. Ponownie nie wiedział, nie umiał zdecydować, więc pozostał w tych samych ramach, próbując nie wykoleić się na każdym kolejnym kroku. Bo każdy krok stał się niepewny. Świat stał się niepewny. Tyle bólu, tyle śmierci, tyle strachu sprowadzonego na tych, których powinno się kochać i chronić. Z jednej strony nie umiał odgadnąć, dlaczego Pan odszedł w takiej chwili, z drugiej jednak czaiła się wstrętna myśl podpowiadająca, że to oczywiste. Drążyła wszystkie inne myśli niczym robak, sprowadzając na Salwiusza tak dobrze znane już wahanie i rozdarcie. Miał wrażenie, że każda z decyzji byłaby błędna, a coraz gorsze błędy popełniane przez Człowieka tylko utwierdzały go w tym przekonaniu. Człowiek nie był dobry, a z każdym dniem był coraz gorszy. Salwiusz był Tronem, zobowiązał się go chronić, stać u jego boku i wspierać, jednak ostatecznie wybrał inaczej. Wybrał złamanie słowa, wybrał pozwolenie na śmierć, by zapobiec innej śmierci, która w jego odczuciu była o wiele bardziej niesprawiedliwa i okrutna. Wybrał wyciągnięcie ręki do ofiary, choć wiedział, że pomoc, jaką mógł jej zaoferować nie byłaby niczym, co ta znała ze swego świata. Wiedział, że mu nie wolno, a jednak nie potrafił stać bezczynnie. Nie widział innego wyboru. Jeszcze nie żałował. Jeszcze nie rozumiał.
★ 1940 r. — ◆ 1944 r.
Nie wiedział, gdzie przyjdzie mu trafić, być może było to wówczas najgorsze miejsce na ziemi, ale to nie miało znaczenia. Po raz pierwszy wiedział aż za dobrze, że w pełni zasłużył na swój los, nawet jeśli tym razem to Najwyższy Anioł go nań skazał. Był on namiestnikiem Pana, toteż nie śmiał podważać jego decyzji.
Chaos, strach i śmierć panoszące się wokół były potwornym widokiem, ale nie czuł załamania. Ostatnie wieki nauczyły go szukać rozwiązań, możliwości, cicha determinacja, która kazała mu podjąć trudną decyzję względem Człowieka, nie umarła wraz z jego skrzydłami. Tliła się nieśmiało na dnie serca, by z biegiem czasu rozbłyskać coraz śmielej, kiedy Sebastian Roch coraz lepiej odnajdywał się w Pańskie Podziemnym oraz pomocy tym, którzy tak rozpaczliwie jej potrzebowali.
Jak wielu jemu podobnych trafił w sam środek piekła, jakie ludzie zgotowali dla ludzi. A jednak nawet do piekła potrafią docierać anioły. Ktoś zapragnął ich ocalić, przynajmniej spróbować, jednak nie mógł zabrać ze sobą wszystkich. Lista nie mogła pomieścić wszystkich. Dowiedziawszy się, że na niej figuruje, Sebastian poprosił informatora o zamianę z chłopakiem, który sypiał na ziemi obok niego. Myśl, że ów dzieciak nie zobaczył niczego z rzeczy, które wydarzyły się później, była uspokajająca.
Rzeczy, które tak bardzo wżarły się w umysł, wynosząc śmierć na nowy poziom potworności.
★ 1944 r. — obecnie
Granica między cnotą a grzechem bywa cienka niczym powierzchnia ledwo zmarzniętego jeziora. Granica między samobójstwem a oddaniem największego daru bywa równie cienka, kiedy rozpacz doprowadza do obojętności względem siebie, któż mógłby ocenić, czy to poświęcenie czy już tylko pragnienie z korzyścią dla innych. Lecz jego słowo wystarczyło, proste zapewnienie, w które Mael uwierzył, dając mu poczucie wartości, które tak często wystawiane było na próbę. Pozwolił mu uwierzyć, że taka właśnie była jego rola.
Teraz stanął przed nową, której również nie jest pewien.